wtorek, 27 października 2009

Moko

Moi przyjaciele wyszli o trzeciej nad ranem. Muszą wyprzedzić pierwsze promienie słońca. Gdy łuna rozświetli powierzchnię lodospadu oni będą już brzęczeć żelastwem, pokonując kolejne przewieszki w pewnym, skalnym terenie. Ja muszę zostać, ale za nic nie mogę zasnąć. Gramoląc się i przeklinając usztywnioną nogę siadam przy niewygodnym stoliku, wyciągając z plecaka długopis i zmięty brulion. Czy przypomnę sobie, kim wtedy byłem? Czy nie zabrzmię fałszywie?
- - -
„Ttttttttttttttttttttt” – jednostajny i niezbyt donośny dźwięk śmigłowca przeszywał ostre i rześkie powietrze w Dolinie Rybiego Potoku. Stałem wtedy przy barierce z ledwo okorowanych świerkowych bali, gapiąc się intensywnie w ciemnozieloną toń Morskiego Oka. Powierzchnia stawu łudząco przypominała zwierciadło. Jej spokoju nie mąciła żadna fala. Nie siedział na niej choćby malutki ptaszek, mogący zakłócić majestat cudu przyrody. Wewnętrzny głos mojej duszy, nienawykłej do egzaltacji i uniesień zerwał się z postronka i burzył odwieczny komfort bezmyślności, w którym żyłem. Wytrącał mnie z równowagi i złośliwie spychał z bezwiednie obranej ścieżki.
W Zakopanem byłem od tygodnia, ale czym jest Zakopane? Warszawą-bis, przeniesioną w podhalańskie realia. Targowiskiem próżności, dwudziestoczterogodzinnym centrum zdradzania żon i mężów. Zawiesiną smogu z przydomowych kotłowni, opalanych drewnem, węglem i Bóg wie czym jeszcze. Tydzień spędzony w tym miejscu pogorszył stan mojej wątroby, napchał kieszenie mych góralskich gospodarzy i wzbudził zadumę nad fenomenem „przyjaźni” mojej i moich kumpli ze studiów.
Było nas czterech. Kaziu zwany Kazkaderem, Roman, co rzadko chodził trzeźwy, Norbert – żelowy książę i ja. Dariusz. Wielbiciel damskich pępków o chuligańskiej przeszłości. Uczyliśmy się wspólnie na drugim roku „Prywatnej Szkoły Biznesu” w stolicy. Teraz zamierzaliśmy dać upust młodzieńczym chuciom. Dlaczego Tatry? Bo Tatry są zajebiste. W skali wrześniowej zajebistości wyprzedzały Sopot – bo za zimny, zbyt pusty o tej porze, dystansowały Mikołajki – bo za zimne i za mało zajebiste. Owszem, ustępowały Amsterdamowi czy Ibizie – bardziej zajebistym, lecz wyraźnie droższym miejscom. Ale wystarczały. Były zawsze gwarne, obiecywały tłok w dyskotekach i rozkoszny smrodek na Krupówkach. Mamiły wizją zgrabnych dupci opiętych biodróweczkami, oraz szaleńczych kuligów w reglowych dolinkach. Zaraz… kuligów? We wrześniu? – Przepraszam. Taką wizją karmił się tylko Roman – „piwosz i narkoman” mój oderwany od wszelkich realiów kolega.
Po tygodniu spędzonym naprzemiennie: na balangach i dogorywaniu, w pubach, sklepach monopolowych i pomiędzy nogami przygodnie poznanych dziewcząt, miałem dosyć. Czy to normalne, pytałem kumpli, że nawet nie liznęliśmy gór? – Przecież widzisz – pokazywali szlachetny kontur „Śpiącego Rycerza”, ze stalowym krzyżem wbitym w środek czoła. Nie. Nie o to mi chodziło. „Panowie. Spierdalamy z tej śmierdzącej meliny i ruszamy na szlak!” – apelowałem. Nie wydawali się specjalnie przekonani. Złamałem ich dopiero obietnicą „dużej ilości chętnych towarów” z której słynęło (według mojej wersji) Morskie Oko.
„A więc w góry, miły bracie! Tam przygoda czeka na cię!” – ruszyliśmy w mozolną wędrówkę, na niebotyczną wysokość 1300 z hakiem, na której leżał nasz narodowy symbol. Trudy podróży polegały głównie na niemożebnym ścisku w góralskim busie. Myśleliście, że szliśmy pieszo? „Szkoda butów” - powiedział Kazkader, z dumą świecąc nowiutkimi Pumami. „A ja zjebany jestem” – dodał Roman. Nie dziwota. Zawsze był zjebany. Norbert nic nie mówił, tylko z wyrazem zamyślenia na twarzy gładził swoje pokryte toną żelu włosy. Byliśmy przekonani, że z fasonem zajedziemy pod samo jezioro, gdzie z miejsca rzucimy się na hoże góralki. Niestety. Ostatni przystanek – Palenica Białczańska. O, losie okrutny! Nikt nie raczył powiedzieć, że końcowe dziewięć kilometrów trzeba pokonać zawzięcie przebierając nogami.
Do celu dotarliśmy w obiadowej porze. „Ooo, kurwa!” – Znużony Norbi rozdziawił gębę, wpatrując się w olbrzymią górę, odbijającą się w jeziorze. Była groźna, imponująca… Nie mogłem oderwać wzroku od granatowych turni i złomów, upstrzonych gdzieniegdzie brudnobiałymi cętkami zeszłorocznego śniegu. Nie miałem (jeszcze) pojęcia, jak nazywa się ten olbrzym, ale coś nowego we mnie zakiełkowało.
Przepychając się w kolejce do recepcji, błogosławiłem swoją przezorność, która kazała mi dokonać rezerwacji. Wczoraj – taki news przekazywano sobie gorączkowo w korytarzu – było jeszcze pusto, ale na dziś zwaliło się mnóstwo gości. W oczekującym tłumie cały przekrój społeczeństwa. Starsza pani z wnuczkiem, żylasty dziadek w kraciastej koszuli, kwadrat w łańcuchu z uwieszoną na ramieniu blondi, brzydka Angielka… Kumple na razie cieszyli michy. W tłumku przed schroniskiem dostrzegli sporą ilość „towarów” przedniej marki. Nie bacząc na konwenanse, podniesionym głosem wymieniali spostrzeżenia na temat ich piersi, nóg i tyłków. Nie… nie powiem, że byłem święty. Kobiece ciało to dla mnie wielki fetysz. Ale na razie nie chciałem o tym myśleć. Każdym zakamarkiem skóry chłonąłem specyficzną atmosferę tego miejsca.
Po obiedzie zaplanowaliśmy wybrać się wyżej. Kazkader zaproponował wyprawę na górę, która dominowała nad stawem.
- Na Giewont? Pojebało cię? Za wysoko… – zmulonym głosem zaprotestował Roman.
- Romulus – zacząłem z wyższością w głosie – to Mieguszowiecki Szczyt, tłuku! – rzekłem uczenie, robiąc zresztą błąd w nazwie wierzchołka.
Roman beknął uprzejmie.
- Chuj! Gówno mnie to. Tak wysoko nie idę.
Z wykazu odległości i „czasów przejść” poszczególnych szlaków wynikało, że aby wrócić przed zmrokiem, mogliśmy myśleć najwyżej o wyprawie nad położony nieopodal Czarny Staw. Koledzy niechętnie powlekli się za mną.
Nad Czarny Staw Mięguszowiecki dotarliśmy tylko we dwóch. Roman z Norbertem odpadli w przedbiegach, skupiając się na bajerowaniu spacerujących wokół jeziora laseczek. Kazkader, który zdecydował się mi towarzyszyć, ciężko dyszał, stojąc na obłym kamieniu. Mimo zmęczenia miał minę zdobywcy.
- Jeeeea! Jestem królem świata! – trawestował „Titanica”, rozpościerając ramiona.
Kamień był śliski. Pumy Kazkadera takoż. Straciwszy punkt podparcia, rąbnął o ziemię z impetem.
- Aaaaaaaa – stękał gramoląc się i rozcierając zbolałą kość ogonową.
Bagatelizując zrzędzenie poobijanego Kazika, wpatrywałem się z zachwytem w olbrzymią ścianę, opadającą wprost do jeziora. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Skacząc z jej czubka, wpadłbym chyba wprost do wody, nie obijając się o skały? Idealny pion… Gapiłem się jak szpak w telewizor. To cud natury!
Ale po chwili pojawił się też drugi cud… To czego nie zrobiłem ja, zrobiła ONA. Kazkader dźwignął się na nogi, chwytając się wysuniętej na pomoc dłoni. Delikatnej dłoni, odzianej w kraciasty materiał, wyrastającej z cudownie krągłego popiersia, zwieńczonego burzą ognistych loków. Dziewczyna. Idealne dopełnienie urzekającego krajobrazu. Była jak rzadki kwiat…
„W ciemnosmreczyńskich skał zwaliska
Gdzie pawiookie drzemią stawy
Krzak dzikiej róży pąs swój krwawy
Na plamy szarych złomów ciska (…)”
(Jan Kasprowicz)
Takie poetyckie porównanie nasuwa mi się teraz – po paru latach odchamiania. W ówczesnym stanie ducha wydawała mi się po prostu z a j e b i s t a.
Dziewczyna zeszła z góry wąską ścieżką, wyprzedzając o kilkadziesiąt metrów dwóch mężczyzn. Jak mogła mieć na imię ta nimfa? Wyglądała jak rasowa turystka. Wielkie sznurowane buciory za kostkę podkreślały szałową linię jej łydek i ud, otulonych dopasowanymi legginsami. Gruba kraciasta koszula z podszewką opinała się wdzięcznie na „opływowych” kształtach. Rude włosy czyniły ją widoczną na kilometr. Miała niewielki plecaczek, z którego wyjęła termos z herbatą.
- Napijesz się? – troskliwie zajęła się poszkodowanym Kazkaderem.
Kazik nie był w stanie wybąkać ni słowa. Dziewczyna spojrzała pytająco na moją oniemiałą gębę. Głębia jej zielonych tęczówek zabrała mi dech na moment.
- Wszystko w porządku? – dopytywała się, coraz bardziej zdziwiona.
- Jasne. Dzięki, że pomogłaś mojemu koledze – przywołałem się do porządku.
- Powinien uważać, ma niezbyt dobre buty.
Kazkader, przełykając herbatę, spojrzał na nią z dezaprobatą. „Kosztowały 350 zeta!” – musiał pomyśleć. Z powrotem był sobą.
- Co takiego…? – bogini zdezorientowała się moim wlepionym w nią spojrzeniem
A ja gorączkowo myślałem. „Chwyci, czy nie?”
- Jesteś tak pięknym zjawiskiem, że nie wiem, czy istniejesz naprawdę – wydukałem, płynnie wchodząc w rolę.
Roześmiała się głośno, ukazując śnieżnobiałe, równiutkie ząbki. Chwyciło?
- Maagda! – jeden z mężczyzn donośnie nawoływał. Ruda piękność obróciła się.
A więc Magda…
Za chwilę dołączyli do niej. Byli chyba parę lat starsi ode mnie. Obaj jeszcze bardziej „rasowi” niż Magda. Ich plecaki miały różne dziwne przywieszki. Nosili bardzo opięte spodnie z cienkiej tkaniny. Jakieś kosmiczne polary i goreteksy…
- Skąd wracacie? – spytałem, siląc się na obojętność.
- Z Chłopka.
- Ahaa – kiwnąłem głową. Nie miałem pojęcia o co chodzi – I jak było? – kontynuowałem.
- Nuda… - ziewnął niższy z facetów
- Byliśmy tylko się rozejrzeć. Jutro chcemy iść na Mięgusza – powiedział wyższy. Niższy spojrzał na niego surowo.
- Jarek – daj spokój! To nie jest przesądzone. Może zepsuć się pogoda…
Nie za wiele rozumiałem z tej wymiany zdań. A jednak mi imponowali. Byli tacy „taterniccy”…
Magda delikatnie stąpała po kamieniach oblewanych spokojnymi wodami jeziora. Patrząc pod nogi, podszedłem do niej.
- Pięknie, prawda?
- Ba… Kocham to miejsce – powiedziała, zawzięcie lustrując skałę, która wzbudziła wcześniej mój zachwyt.
- Na co tak patrzysz?
- W ścianie są dwaj goście, których poznaliśmy przedwczoraj. Powinni już kończyć… - odrzekła z troską w głosie.
Stanowczo za mało wiedziałem o górach.
- W tej ścianie? – Wskazałem na urwisko.
- Tak… na Kazalnicy.
Wydawało mi się nieprawdopodobne, by ktoś mógł wspinać się w takim terenie. Nie zdradziłem jednak swojej ignorancji. Mimo wytężania oczu nie zobaczyłem nikogo. Idąc jak wierny pies krok w krok za Magdą, podszedłem z powrotem do jej kolegów i Kazkadera, którzy siedzieli w milczeniu na kamieniach.
- Daras, złaźmy już! – Kazik wyraźnie się nudził.
- Popatrzę jeszcze trochę – zatoczyłem ręką koło. Oparłem się o drewnianą barierkę i spojrzałem znów w kierunku Morskiego Oka. Było ciemnozielone, bardziej „leśne” w charakterze niż Czarny Staw – stalowoszary, ponury i majestatyczny.
Koledzy Magdy czegoś nasłuchiwali… Wtedy usłyszeliśmy warkot.
„Ttttttttttttttttttttttttttt !”
- Śmigłowiec! – rzekła dziewczyna z lekkim niepokojem.
- Tak, ale chyba daleko stąd…
- Nie! Leci tutaj!
Rozmawiali o czymś, czego w ogóle nie byłem w stanie wypatrzyć. Przecież wiem, jak wygląda helikopter. Co jest, do cholery?
Nagle zrozumiałem. Przedmiot, który zbliżał się do nas ze sporą prędkością, był mały, malutki! Przypominał brzęczącą ważkę. Dopiero jego nikczemny rozmiar zdradzał niesamowitą potęgę tych gór.
- Boże… On leci po chłopaków! – zawołała Magda. W jej ślicznych oczach pojawiła się panika. Naraz zupełnie straciła zainteresowanie mną, Kazkaderem i swymi kolegami. W pierwszym odruchu chciała biec pod ścianę, nie bacząc na trudny teren. Jeden z facetów chwycił ją za przegub.
- Stój. Nic nie pomożesz! Stóój!
- Boże…. Magda trzęsła się jak osika.
- Nie wiadomo, o co chodzi… Może nic poważnego. Może to nie oni? – uspokajał dziewczynę niższy gość.
- Marcin! Ty nic nie rozumiesz! Puść mnie – krzycząc do niższego, wyszarpnęła swoją dłoń z uścisku wyższego kolegi – Jarka. Próbował ją objąć – odepchnęła go ze złością. Jarek spojrzał na nią jak zbity pies.
Za dużo wszystkiego naraz… Nie miałem pojęcia, jaki problem mogli mieć ci ludzie w ścianie. To była dla mnie czysta abstrakcja. Równocześnie przyglądałem się obolałemu spojrzeniu Jarka. Dlaczego poczuł się tak dotknięty reakcją Magdy? Tymczasem śmigłowiec – już w rzeczywistym rozmiarze – przeleciał nad naszymi głowami. Ściany skalnego kotła odbiły jazgotliwy dźwięk wirnika. Helikopter zawisł na moment w bezruchu, po czym skierował się w stronę Kazalnicy. Znowu zaczął maleć w oddali, niknąc prawie na tle skał. Niesamowite… ta ściana jest naprawdę ogromna!
Przez najbliższą godzinę mieliśmy okazję obserwować na żywo akcję ratowniczą TOPR-u. Po prawdzie, nie było widać za wiele. Wypadek wydarzył się w szczytowych partiach ściany Kazalnicy – około pół kilometra ponad lustrem wody. Uspokojony przejściem największych trudności, już na „lotnej” asekuracji, jeden ze wspinaczy poślizgnął się, ciągnąc za sobą kolegę. Obaj boleśnie się potłukli. Na szczęście, łącząca ich lina zahaczyła o występ skalny... Dokładną relację z akcji usłyszeliśmy trochę później – już w „Morskim Oku”, dzięki Marcinowi i Jarkowi, którzy mieli jakieś chody w środowisku taternickim. Obyło się zatem bez ofiar. Poobijani wspinacze pozostali na kilkudniowej obserwacji w szpitalu. Mieli masę szczęścia.
Kilkugodzinny pobyt w górskiej scenerii dość znacznie wybił mnie z wcześniejszego rytmu. Schodząc do schroniska i napotykając mętne spojrzenia kolegów – Romana i Norberta – poczułem mieszaninę tkliwości i zażenowania.
- Heeej, Dżalas!!! – zawołał Roman – Co tak długo was nie było? Chętne dupcie czekają! – to mówiąc skinął znacząco głową na grupkę dziewcząt, tłoczących się przy drewnianej ławce.
Byłem trochę wkurzony na kumpla. Po pierwsze, nie lubiłem mojej starej ksywy. Po drugie, schodziłem w nowopoznanym, „eleganckim” towarzystwie Magdy, Marcina i Jarka. Nie chciałem wyjść na jakiegoś ordyna i buraka. Czarę goryczy przelał jednak Kazkader.
- Daruś już wyhaczył sobie lasencję na dzisiaj! – rzekł niezbyt mocno ściszając głos i wskazując wymownie na Magdę, stojącą najwyżej dziesięć metrów dalej. Miałem ochotę go utopić w stawie. Na szczęście dziewczyna nie zwróciła uwagi na debilny tekst Kazika. Żyła jeszcze wciąż sprawą górskiego wypadku. Żyła nią podejrzanie mocno…
Zainstalowaliśmy się w naszym pokoju. Standard był średni. Skrzypiące wyra i wspólna łazienka na korytarzu. To drugie bardzo zresztą odpowiadało moim kumplom… Nie ma to jak koedukacja! „Towary”, wyhaczone przez Norbiego i Romka pochodziły z Kazachstanu. Były z tamtejszej Polonii i mówiły po polsku ze śpiewnym akcentem. Tworzyły jakiś zespół folklorystyczny, zaproszony na wycieczkę po kraju przodków. Były to faktycznie niezłe sztuki. Szczupłe, zgrabne, wysportowane. W dodatku bezpruderyjne. Okryte przymałymi ręczniczkami, spod których co rusz wyglądały fragmenty pośladków i piersi ze śmiechem ustawiały się w kolejce pod prysznic. Wesoło szczebiotały zwłaszcza do Norbiego i Kazkadera – wyfryzowanych i nażelowanych stałych bywalców stołecznych siłowni. Roman miał mniejsze szanse u tych dziewcząt. Nie był może brzydki, ale nieco zaniedbany. Poza tym strasznie jechało od niego etanolem. Jeśli chodzi o mnie… Wciąż nie mogłem się przemóc, by „pójść w tango”. Myślałem o Magdzie, jej kumplach, wypadku w górach i… sam już przestawałem siebie rozumieć. „Darek! Wrzuć luz! Odpuść sobie…” – napominałem się bez przekonania.
Nadchodził wieczór. Okolice jeziora opustoszały. Schroniskowa jadalnia przypominała za to gwarny pub. Podobno zwykle zamykali ją o ósmej, ale tym razem szefowa dała się uprosić silnej grupce imprezowiczów. Strumieniami lało się piwo i przewieziony zza południowej granicy hit sezonu – absynt. Dyskutowano o wszystkim, jednak tematem przewodnim była wspinaczka. Ta prawdziwa – będąca doświadczeniem nielicznych oraz planowana, omawiana, zmyślona… Siedzieliśmy przy trzech zestawionych razem stołach. Norbi, Kaziu, Roman i ja oraz piątka rozradowanych dziewczyn. Czuły się z pewnością (takie sprawiały wrażenie) dowartościowane i rozpieszczone. Chichotaniem witały grubiańskie żarty Kazkadera, obejmowanie w pasie przez Norberta czy gromkie beknięcia Romana. Mnie być może też okazywały zainteresowanie – byłem jednak zajęty rozglądaniem się po sali, w poszukiwaniu…
Jest… Moja „przepompownia”, umiejscowiona w worku osierdziowym zwiększyła obroty ponad normę. W brzuchu pojawiły się niespotykane dawno wibracje. Magda wyglądała przepięknie. Musiała wyjść świeżo spod prysznica. Czar jej rozpuszczonych rudych loków wygiął szyje wszystkim osobnikom płci męskiej. Była ubrana w kraciaste ogrodniczki i obcisłą bawełnianą bluzkę, uwydatniającą jej kształty. Gołe, nieduże i wypielęgnowane stopy spoczywały w słodkich sandałkach. Rozglądała się chwilę. Jeden ze stolików właśnie się zwolnił i tam też udała się wraz ze swoją „strażą przyboczną”. Marcin poszedł zamówić coś w bufecie, kiwając mi po drodze głową. Po chwili zauważyła mnie też Magda. Uśmiechnęła się przyjaźnie, lustrując jednak nasze towarzyszki badawczym wzrokiem. Żartobliwie pogroziła mi palcem. Dlaczego tak zrobiła? Siedziałem jak na szpilkach. Kazkader zauważył, że zmienił się mój wyraz twarzy.
- Oou, Dario… przyszła twoja dupencja! – zauważył kpiąco. Zmroziłem go wzrokiem. Kazachskie dziewczęta jak na komendę odwróciły się, przyglądając się nieufnie „Rudej”. Ach ta kobieca rywalizacja. Wszystkie były piękne, ale moje zainteresowanie budziła tylko Ona…
Wstałem od stołu.
- Przepraszam was na moment – powiedziałem grzecznie.
- Idź, Casanovo! – Roman beknął uprzejmie.
Wolnym krokiem, z niejakim wstydem zbliżyłem się do stolika Magdy i facetów.
- Hej! Jak żyjecie?
- Wporzo – rzucił beznamiętnie Marcin znad szklanki piwa. Chyba nie pierwszego dzisiaj. Sprawiał wrażenie będącego lekko „pod wpływem”.
- A co u ciebie? To znaczy u was? – spytała Magda, wskazując na roześmianą gromadkę i filuternie (znowu!) mrużąc oczy.
- Jest OK. To znajome moich kumpli. Nie chciałem im przeszkadzać – tłumaczyłem się w nieco żenującym stylu.
Magda uśmiechnęła się od ucha do ucha. Zmierzyła mnie wzrokiem.
- Na pewno byś nie przeszkadzał. Dziewczyn jest pięć, a was czterech. Jeszcze jedna zostałaby bez pary – powiedziała wesoło i chyba trochę kpiarsko.
- Za to u was jest niedobór… - odważyłem się na mały żarcik, natychmiast żałując tych słów.
Jarek spojrzał na mnie lekkim bykiem. To chyba jego czuły punkt. Magda jednak nie zwracała na to uwagi.
- Ja wystarczam obu moim mężczyznom – powiedziała, ostentacyjnie wpatrując się we mnie. Starałem się wytrzymać to spojrzenie. Przegrałem.
Jarek wstał od stołu. Wyglądał na zniesmaczonego naszym mini-flirtem.
- Idę posłuchać jak grają. Pogadajcie sobie – starał się chyba brzmieć luzacko. Na zabudowanej werandzie ktoś dawał zaimprowizowany koncert na gitarze. Dokoła zebrał się już wianuszek słuchaczy.
- Mogę? – spytałem. Nie widząc sprzeciwu usiadłem na miejscu Jarka.
Nagle zadzwoniła komórka. Magda pogrzebała w kieszeni ogrodniczek. Wpatrując się w ekran jakby rozważała, co zrobić…
- Słucham? – zapytała po chwili wahania – …w schronisku – powiedziała – nie… nie ma nikogo. Poczekaj chwileczkę, dobrze? – była trochę zakłopotana. Bez słowa oddaliła się, tłumacząc coś do słuchawki.
Hm…tego nie przewidywałem. Siedziałem naprzeciw milczącego Marcina, nie bardzo wiedząc co zrobić.
- Daj sobie z nią spokój – powiedział nieoczekiwanie.
- Co? – udałem głupiego.
- Nie udawaj głupiego. Mówię o Magdzie. Odpuść ten temat.
- Dlaczego? – byłem osłupiały tym nieoczekiwanym ostrzeżeniem. Marcin wygłosił je lekko bełkotliwym tonem, ale brzmiał niezwykle poważnie.
- Magda ma sporo problemów z… - Marcin zaciął się, szukając słowa.
- Z…?
- No, z facetami. Jest odrobinę niestała w uczuciach, że tak powiem – walił jak obuchem.
Zamilkłem. Bo cóż mógłbym teraz powiedzieć? Zaprzeczyć? Obrazić się na niego?
- Wiesz… ten gościu z Kazalnicy, no, ten który spadł. Poznali się trzy dni temu i…
Nadstawiłem uszu. – I co? – spytałem.
- Wyglądała na mocno… zainteresowaną tym gościem. To jego wypadek ją tak zdołował nad stawem. Jak się tylko dowiedziała, że nic nie jest gościowi, od razu załapała dobry humor. Ot co.
- Stary – pozwoliłem sobie na przyjacielski ton – przecież ty mnie w ogóle nie znasz. Po kiego grzyba opowiadasz mi takie rzeczy? Nie obawiasz się, że…
- Czego miałbym się bać? Dobrze ci z oczu patrzy – czknął Marcin.
„Od razu widać, że słabo mnie zna” – pomyślałem samokrytycznie.
- Słuchaj, Darek. Z Magdą znam się wiele lat. Różnie bywało. Ona ma wyjątkowy wpływ na mężczyzn. Faceci przy niej po prostu głupieją. Chcę oszczędzić jej dalszych problemów, a przy okazji tobie.
- Chyba nie skorzystam z twoich dobrych rad, wuju – odpowiedziałem trochę opryskliwie.
- Jak chcesz. Jest demokracja – Marcin wzruszył ramionami i nieco chwiejnym krokiem udał się do „kółeczka” posłuchać brzdąkającego bluesmana.
Zostałem sam przy stoliku. Z przeciwległego końca sali machał do mnie Kazkader. Znacząco wskazywał na jedną z roześmianych dziewcząt. Szczupła, naturalna blondynka uśmiechnęła się do mnie zachęcająco. Była naprawdę ładna. Trochę zaskoczony, a trochę zniechęcony całą sytuacją z Magdą postanowiłem się odprężyć. Wróciłem do kumpli.
- Daras! Nie odstraszaj tam gości, tylko zajmij się koleżanką. Hik! Chciała, żeby opowiedzieć jej coś o Tatrach. To nasz największy znawca! – Kazik wskazał na mnie. Był już trochę wcięty. Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie kusząco. Już miałem wstawić jej jakąś ściemę (bo przecież o Tatrach wiedziałem tyle, że istnieją), gdy zauważyłem że…
Do stolika wróciła Magda. Zauważywszy mnie z daleka wyciągnęła wskazujący palec i bez żenady kiwnęła na mnie!
Przetarłem oczy. Naprawdę to zrobiła?
- Sorry na chwilę – rzuciłem i wstałem od stołu, zostawiając zaskoczoną blondynkę (nie pamiętałem jej imienia) wraz z resztą załogi. Chłopaki wołali coś za mną – nie słuchałem ich. Zameldowałem się przy stoliku Magdy.
- ? – spojrzałem zdziwiony .
- Jak to? Myślałam, że chcesz się ze mną napić? Mam coś dobrego a ty uciekasz?
- Byłem przekonany…że ktoś… - język całkiem mi się poplątał.
- Że kto? I co? Nikogo tu przecież nie ma!
- Taa… A chłopaki? – wskazałem na zasłuchanych w muzykę kolegów Magdy. Jarek zresztą łypał wciąż w moim kierunku.
- Są zajęci. Nie chce mi się słuchać gitary. Chcę słuchać ciebie.
Zmiękły mi nogi. No poważnie. Po prostu zrobiły się jak z waty. Spojrzenie zielonych oczu Magdy miało moc reaktora atomowego. Posłusznie usiadłem obok. Magda wyjęła zza krzesła małą flaszeczkę.
- Co to? – spytałem.
- Słowacki bimber. Przyniosłam go z Wagi. Jeszcze nie próbowany. Będziesz moim królikiem doświadczalnym – spojrzała wymownie a mnie przeszedł silny dreszcz. Omotała mnie jak dziecko.
- Trunek był mocny. Palił gardło. Magda mogła jednak na mnie liczyć. Miałem głowę do alkoholu. Ze zdumieniem spoglądałem, że Ona także. Piła swobodnie, z lekkim uśmieszkiem.
- Nie mam kłopotów z przełykaniem – przekrzywiła głowę, patrząc na mnie – nie waham się użyć słowa – zmysłowo. Jej uwaga była bardzo dwuznaczna. Niech tam zresztą… Właściwie zupełnie jednoznaczna!!! W co ona gra?
Magda wpatrywała się we mnie, przegarniając włosy. W Internecie czytałem, że oznacza to seksualne zainteresowanie facetem. Przyznam, że jej sygnały przestały budzić jakiekolwiek wątpliwości. Rzadko zdarzało mi się wcześniej, by być uwodzonym. W dodatku przez taką kobietę…
- Często jeździsz w góry? – spytała, mrużąc oczy.
W Zakopanem byłem z dziesięć razy. W „prawdziwych” Tatrach – po raz pierwszy. Taka była prawda. Ale można było ją nieco podkręcić…
- Dosyć często – zełgałem bezczelnie.
- Wspinałeś się?
O, nie! To by już nie przeszło…
- Jak na razie nie próbowałem. Myślisz, że warto?
- Masz dobrą sylwetkę – Magda pogładziła mnie po barku. Jej dotyk był tyleż przyjemny co niespodziewany.
- Co masz na myśli? – przełknąłem ślinę.
- Jesteś dobrze zbudowany, ale szczupły. Wspinaczka nie toleruje otyłych.
- A Ty się wspinasz?
- Ja właśnie z tych samych powodów nie daję rady.
Nie mogłem powstrzymać odruchu otaksowania jej wzrokiem.
- I co? – zapytała rozbawiona. Zaczerwieniłem się.
- Jesteś bardzo zgrabna… Masz piękną sylwetkę!
- Darku! Nie chodzi o to, czy nadaję się do łóżka. Wiem że się nadaję! Rozmawialiśmy jednak o wspinaniu…
Zaczynałem się żywcem gotować. Nie miałem już wątpliwości, jak skończy się ten wieczór.
- Co ci zatem przeszkadza we wspinaczce? – indagowałem.
- Biust – wypięła się w moją stronę, ocierając się o mnie piersiami – mam za duże cycki. Ciążą mi w skale. Doprowadzą mnie do zguby! – zachichotała.
„Do ataku” – pomyślałem. „Teraz albo nigdy”.
- Nie wydaje Ci się, że jest tu za głośno? – natarcie rozpocząłem w mało wyszukanym stylu.
- A co? – Magda teatralnie udała zaciekawioną i nachyliła się ku mnie.
- Może byśmy się przespacerowali?
- Do kibelka? – zapytała. Zdębiałem.
- Dlaczego do kibelka???
- Żartuję… - nie byłem jednak pewien czy żartowała.
- Przejdźmy się po dworze.
Magda skrzywiła się. – Wieje – powiedziała. Ale zaraz dodała.
- Może pójdziemy do mnie? Pokażę ci mój pokój…
To niesamowite. Sama pchała się „pod nóż”…
Schody dudniły niemiłosiernie. Magda prowadziła mnie na drugie piętro. Zaskrzypiał klucz. Byliśmy w środku. W skromnie umeblowanym pokoju stały trzy łóżka i jakieś szafki. Walały się trzy rozbebeszone plecaki.
- Darku… - Magda zatrzasnęła drzwi i zbliżyła się do mnie. Nasze usta dzieliły teraz centymetry.
- Tak? – objąłem ją dłońmi w pasie, lekko zahaczając o krągłą pupę.
- Nie będę się z Tobą kochać.
Czy ja myłem dzisiaj uszy? – Coooo? – zapytałem, źle ukrywając zdumienie i (chyba nawet) oburzenie.
- Wiem, że masz na to wielką ochotę… Ale… ja nie sypiam z facetami.
Prawdopodobnie wyczerpałem limit zdębień na kilka lat naprzód.
- Jak to? Ty jesteś…
- Nie. Nie jestem. Źle się wyraziłam. W ogóle z nikim nie sypiam.
- Nie? – spytałem idiotycznie.
- Zachowam dziewictwo dla męża. Ot, takie postanowienie z dawnych lat.
Chciała mnie chyba rozwścieczyć. Może rozśmieszyć? Ale poczułem tylko rezygnację.
- Mówisz poważnie?
- Jak najpoważniej.
- To… po co mnie nakręcasz? Po co te wszystkie teksty, po cholerę tu przyszliśmy? – pytałem zniesmaczony.
- Nakręcam Cię mimowolnie, bo czuję się podniecona. Bez złych intencji… Bardzo mnie pociągasz. Nie do końca nad tym panuję… Ale nie zmienię zdania.
- Dlaczego mnie tu zwabiłaś?
- Chciałam Ci to wszystko w spokoju powiedzieć. Tak, żebyś mógł się wykrzyczeć.
Była to bardzo dziwna dziewczyna.
- Już rozumiem, o czym mówił Marcin – palnąłem bez zastanowienia. Niestety, jestem debilem.
- A? – Magda popatrzyła z obawą – O czym mówił Ci Marcin…?
Nie było sensu nic ukrywać. Chciałem to z siebie zrzucić.
- Twierdził, że masz kłopoty z facetami. Że jesteś niestała…
Magda zmarszczyła brwi. Usiadła na rozchybotanym krześle.
- Widzę, że zdążyliście się zaprzyjaźnić…
- Ależ skąd! Sam mi to powiedział. Zupełnie nie rozumiem po co? W ogóle nie wiem, co robisz z tymi dwoma kolesiami. Dwóch gości i Ty! Razem w górach, w jednym pokoju. To jakieś chore!!!
- To nie tak…
Ja też usiadłem. Zaczęliśmy rozmawiać. Ot tak, po prostu. Szczerze, bez zahamowań i kompleksów. Przyznam, że złożoność jej charakteru przytłoczyła mnie wtedy jak cholera. Faceci interesowali się nią już w szkole podstawowej. Uwielbiała ten stan. Kochała błyszczeć, gwiazdować i wywoływać wypieki na chłopięcych twarzach. W późniejszych latach nie tylko wypieki, ale i pierwsze, młodzieńcze erekcje. Postanowienie, że nie odda swego ciała przed ślubem złożyła jako szesnastolatka, w porywie religijnego zapału, który ogarnął ją, gdy jej młodszy brat leżał ciężko chory w szpitalu. Brat cudem wyzdrowiał – ona przyjęła to za dobrą monetę i starała się wytrwać w postanowieniu. Nie było łatwo… Urok jej oblicza i zmysłowa magia ciała czyniły ją obiektem nieustannej adoracji płci przeciwnej. Był czas, że głęboko żałowała swego zobowiązania. Wtedy postanowiła uczynić malutkie ustępstwa na rzecz swych rozszalałych hormonów. Potrzebowała odrobiny luzu, by nie zwariować. „Zezwoliła” sobie więc na drobne, niezobowiązujące flirty z kolegami, nie prowadzące nigdy do kontaktów bliższych, niż głęboki pocałunek, masowanie pleców, czy stóp. Najdalej posunęła się dotychczas na pierwszym roku studiów, kiedy to odziana jedynie w bikini całowała kolegę z roku po nagim, umięśnionym brzuchu. Gdy nieszczęsny delikwent sposobił się do dogłębnej eksploracji jej wdzięków, Magda zreflektowała się i nieomalże z krzykiem uciekła, pozostawiając przyjaciela w stanie głębokiego niedowierzania i jeszcze potężniejszego niespełnienia.
Biologii nie oszukasz. Magda, jak kania dżdżu potrzebowała faceta. W pewnym stopniu przyzwyczaiła się jednak do ograniczonej formy swych kontaktów damsko-męskich. Z czasem przestało jej zależeć na seksualnym spełnieniu, w czym wydatnie pomagały jej ożywione praktyki autoerotyczne. Uzależniła się za to od nieprzytomnych spojrzeń, od głupot, wyczynianych przez wpatrzonych w nią gówniarzy. „Od podciętych żył, od porzuconych dziewczyn i zawalonych egzaminów” – dodawałem w duchu, słuchając jej opowieści. Kontakty, które miały być jedynie namiastką, okazjonalnym zamiennikiem seksu, stały się jej codzienną pasją. W zasadzie nie posiadała przyjaciółek, koleżanek. Cały jej towarzyski świat zaludniony był „czynnikiem męskim”. Faceci, skupieni w jej orszaku dzielili się na tych, którymi się kiedyś interesowała, tych którymi interesuje się obecnie, oraz tych, którzy potencjalnie mogli stać się obiektem jej uczuć. Zasadniczo nikt nie stał na straconej pozycji. Magda potrafiła wyzyskać dla siebie pierwiastek atrakcyjności z każdego, nawet niezbyt przystojnego, czy interesującego samca. Rzeczą jasną było, że przeważająca część z nich – jej wielbicieli liczyła na jakąś chwilę słabości, moment nieuwagi, który pomógłby im rozszarpać pęta jej niewidzialnego pasa cnoty. Magdalena jednak nabrała wprawy i zwykle panowała nad sytuacją.
Z osób, które stały się choćby na moment bohaterami niniejszej opowieści, do grona „ofiar” Madzi zaliczył się już Jarek – bystry chłopak z dobrego domu, świetny student i początkujący taternik. Dziewczyna omotała go swoją siecią w momencie, gdy zaczynał coraz poważniej myśleć o związaniu się na całe życie ze swoją sympatią z liceum – Julią. Co ciekawe, bałamucony zawzięcie Jarosław „formalnie” nigdy swej dziewczyny nie zdradził! Z Julią łączyło go niezwykle udane, urozmaicone życie seksualne. Nieszczęsny młodzieniec wolał jednak przedłożyć nad te rozkosze nieokreśloną i pozbawioną w zasadzie szans spełnienia obietnicę przyszłych uciech w ramionach rudej kusicielki. Julia takiego stanu rzeczy nie zaakceptowała i związała się z kolegą Jarka, Maksem zakochanym w niej platonicznie od kilku lat. Niestety, Maks również znał Magdę…
Marcin – niepoprawny gaduła ze schroniskowej Sali, szczególnie ciężko doświadczył wszetecznego uroku ócz Magdzinych. Był młodzieńcem o wybujałych ambicjach artystycznych. Pisywał udane wiersze i wielce obiecujące opowiadania. Zaczytywał się w filozofach wszelkiej maści, od pogodnych konstatacji św. Franciszka począwszy, skończywszy na przygnębiających odlotach Schopenhauera. Po „przeżuciu” przez Madzię, mógł śledzić już tylko opowiadania erotyczne w sieci, oraz onanizować się przy tandetnych filmach porno, marząc o dotknięciu jej wybujałych piersi. Pił także dużo piwa, wykazując oznaki gadulstwa, którego stałem się mimowolną ofiarą. Potencjalnym, jeszcze nie do końca „zaliczonym” łupem Rudej, mógł stać się również Artur – świetny taternik i alpinista. Po dwóch dniach, spędzonych w jej towarzystwie w Moku, wiedziony chęcią zaimponowania świeżo poznanej Magdzie, wyruszył z kolegą na drogę Długosza i Momatiuka na Kazalnicy. Przeszedł ją w porywającym stylu. Kończąc zasadnicze trudności odetchnął z ulgą, a jego wyobraźnia zaczęła mu podsuwać kuszące obrazki wyuzdanych pozycji, które będą wspólnie praktykować w jego zacisznym schroniskowym pokoiku (nie miał pojęcia o surowym postanowieniu Magdy). Wyobrażenie jej nieziemskich ud, krągłych, gładziutkich pośladków, czy wylewających się z bluzeczek piersi przyprawiało mu skrzydła. Chciał być jak orzeł, jak kondor nie przymierzając… Skacząc z kamienia na kamień o mało nie odleciał do krainy wiecznych łowów. Reszta historii jest dobrze znana.
Teraz przyszła kolej na mnie… Nie chciałbym przechwalać swych osiągnięć, ale dotychczas nie odpuściłem ŻADNEJ dziewczynie. Precyzując, każda którą chciałem mieć, w końcu rozchylała przede mną uda. W szkole średniej byłem prawdziwym zawodowcem w tej dziedzinie – istnym nastoletnim Don Juanem. Zaliczałem wszystko co się rusza, nie dbając o uczucia swoich zdobyczy. Przypuszczalnie złamałem wiele serc, lecz wtedy o to nie dbałem. Później, w następstwie zdarzeń o których jeszcze zapewne napiszę, nieco spuściłem z tonu. Nie wpadłem wprawdzie w ascezę, ale zachowywałem się o wiele spokojniej.
Spokój nie był jednak uczuciem, które było mi w tej chwili najbliższe. Ciągle telepały mną emocje po nieoczekiwanym wyznaniu Magdy. Nie było sensu wychodzić czy trzaskać drzwiami. Jej przypadek był zdaje się nieuleczalny.
- Co robimy? – spytałem wpatrując się w dziewczynę z rezygnacją.
- Może się przejdziemy? – spytała, uśmiechając się niewinnie.
Przystałem na jej propozycję. Pożyczyłem od któregoś z chłopaków (chyba Jarka) kurtkę i zeszliśmy po schodach na dół. Przechodząc obok jadalni stwierdziliśmy, że koncert rozkręcił się na dobre. Wianuszek otaczający bluesmana zgęstniał, śpiewy brzmiały już chóralnie. Do grona słuchaczy dołączyli nawet moi kumple, z kazachskimi dziewczętami na kolanach. Norbert dźwigał aż dwie dziewczyny, które piszczały zadowolone, gładząc go po sztywnej od żelu czuprynie.
Na dworze panowała nieprzenikniona cisza. Księżyc, który dumnie prezentował swą rumianą facjatę oświetlał pięknie stożek Mnicha. Wpatrując się w ten niebywały landszaft kierowaliśmy się w stronę lśniącej toni jeziora. Nie dane nam było jednak zanurzyć dłoni w chłodnych wodach. Schodząc ostrożnie po kamiennych schodkach usłyszeliśmy charakterystycznie brzmiące odgłosy. Na drewnianej ławeczce leżało ciało płci damskiej, z wysoko uniesionymi nogami. Ciało wydawało rozkoszne pomruki, wywołane ingerencją osobnika płci męskiej, który rytmicznie ugniatał wypiętą miednicę kobiety swymi lędźwiami. Ze względu na intensywne światło Księżyca mogliśmy z łatwością dostrzec anatomiczne szczegóły obojga spółkujących. Dziewczyna miała lekko opuszczone spodnie, tak jedynie by odsłonić to co najistotniejsze. Ineksprymable mężczyzny kłębiły się zaś na wysokości jego kostek. Kochankowie wydawali się nie przejmować naszą obecnością. Magda, oddalona o niecałe trzy kroki od miejsca akcji przyglądała się jej przez chwilę z ciekawością. Po chwili odwróciła się na pięcie. Zawróciliśmy, kierując się w stronę „starego schroniska”.

- Nieźle, co? – zapytała Magda.
- Zależy jak dla kogo… - odpowiedziałem z przekąsem.
- Dlaczego?
- Widziałem tą dziewczynę dziś po południu. Chodziła pod rękę z facetem nad Czarnym Stawem.
- Nie tym samym?
- Stawem?
- Facetem…
- Nie. Nie tym samym.
- To faktycznie kiepska sprawa. Tobie się to nie zdarzało? – Magda spytała nieoczekiwanie.
- Ale co? – spytałem, zachodząc w głowę do czego zmierza.
- Zdrada?
- No… raczej… rozumiesz…. Właściwie, po co chcesz to wiedzieć?
- Wcale nie muszę wiedzieć. Miałeś kiedyś kogoś na stałe?
Dziewczyna była rozbrajająca. W dodatku wprawiła mnie w zadumę.
- Miałem… raz. Ale nie chcę o tym rozmawiać.
Magda pokiwała głową ze zrozumieniem.
Znajdowaliśmy się na pokaźnym asfaltowym placyku, na który kiedyś zajeżdżały autobusy z Zakopanego. Od czasu wstrzymania ruchu kołowego placyk służył jako wątpliwej urody „deptak”. Stały tam również kontenery na śmieci. Dobiegał z nich podejrzany rumor.
- Co to? Menele w sercu Tatr? – zaśmiałem się.
Magda nadstawiła uszu.
- To nie menele… Chodź, idziemy stąd! – pociągnęła mnie za rękę.
Byliśmy zmuszeni przejść zaledwie o kilka kroków od kubłów. Szturchany przez Magdę zauważyłem ciemny, obły kształt, przelewający się przez otwór metalowego pojemnika.
- Co jest? Co to za koleś? – zdziwiłem się głośno. Przystanąłem.
- Ćśśśśśśśśśśśś!!! – syknęła dziewczyna. Było jednak za późno. Obły kształt wyprostował się błyskawicznie, unosząc ku górze zakończone pazurami łapy.
- O ja pierdolę! – prawie narobiłem w gacie. Stałem jak wryty, wsłuchując się w groźne pomruki dobiegające z potężnego cielska.
Niedźwiedź. Grzebał w śmieciach szukając jedzenia, kiedy zakłóciliśmy jego pełen skupienia posiłek. Stanął na dwóch łapach, sposobiąc się prawdopodobnie do ataku. Dalsze wypadki nastąpiły bardzo szybko.
Potwór opadł na cztery łapy, ruszając w naszym kierunku. Ocknąłem się, i rzuciłem do ucieczki, wlokąc za sobą skamieniałą ze strachu Magdę. Nie było łatwo. Dziewczyna przewróciła się.
Zrobiło się gorąco. W ostatniej chwili podniosłem Magdę, zmuszając ją do ucieczki. Bydlę sunęło w naszą stronę, rytmicznie przebierając łapami.
- Tutaaaaj! – wrzasnął ktoś z drugiej strony.
Głos dobiegał z drewnianego domku na obrzeżach placu, tak zwanego „starego schroniska”, które mieściło miejsca noclegowe o niższym standardzie. Nieomal ocierając się o cwałującego za nami zwierza wpadliśmy przez otwarte drzwi, zatrzaskując je za sobą. Byliśmy bezpieczni.
Nieoczekiwane spotkanie z niedźwiedziem zaważyło na przebiegu dalszej części wieczoru (i nie tylko). Zabrałem roztrzęsioną Magdę do wspólnej kuchni, mieszczącej się na parterze budyneczku. Zrobiono nam gorącej herbaty. Położyłem jej głowę na swoich udach i głaskałem po gęstych, rudych włosach. Zapewne zaczęłaby się uspokajać, gdyby nie zbiegowisko, które pojawiło się wokół nas. Zadawano nam dziesiątki pytań o niedźwiedzia. Ktoś narzekał na naszą lekkomyślność. Ciekawe, co niby głupiego zrobiliśmy? Spacerowaliśmy po dworze? Moja wina, że po śmietnikach grasują tu dzikie bestie? Cierpliwie opowiadałem, nieco koloryzując. Na stole pojawił się alkohol… Tymczasem ktoś zadzwonił do głównego schroniska informując o pojawieniu się zwierzęcia. Mieli jakieś sposoby, bo niedźwiedzia szybko przepłoszono. Magda nie chciała jednak za nic wyjść na dwór, by pokonać te kilkadziesiąt metrów dzielących ją od dużego budynku. Postanowiłem nieco ją spoić, by nabrała odwagi. Nie przypuszczałem, że w ten sposób przypadkiem zmienię jej życiową drogę.
Minęła godzina. Wciąż siedzieliśmy w turystycznej kuchni, popijając na przemian herbatę i dostarczoną przez kogoś usłużnego becherovkę. Towarzystwo powoli zaczęło się rozrzedzać. Większość ulotniła się do głównego schroniska, posłuchać wciąż trwających śpiewów. Szefowa schroniska podobno prawie nigdy nie pozwalała na tak długie imprezy. O przygodzie z niedźwiedziem wszyscy już chyba zapomnieli. Mogliśmy znowu pogadać ze sobą.
- Darku… - zaczęła Magda marzycielskim tonem, wpatrując się we mnie intensywnie i trzepocząc rzęsami.
- Hę? – zapytałem krótko.
- W sumie mogę chyba powiedzieć, że uratowałeś mi życie?
- Przesadzasz. Poza tym to ja niechcący sprowokowałem niedźwiedzia.
- Wiem co mówię. Dziękuję… - Magda zbliżyła do mnie twarz i pocałowała mnie w policzek. Pachniała obłędnie i zmysłowo.
- Wydaje mi się, że znam Cię całe życie… - dziewczyna nie skończyła wcale przymilać się do mnie. Wzbudziło to we mnie jednak tylko nieufność. Za wiele się już o niej dowiedziałem.
- Powtórzę tylko: Przesadzasz. Poza tym jesteś trochę pijana.
- Ja? – Magda zabawnie wywróciła oczami – Wcale nie! Chcesz? Zrobię jaskółkę!
Zanim zdążyłem ją powstrzymać, stanęła na jednej nodze i zrobiła piękną jaskółkę, wzbudzając oklaski kilku obecnych jeszcze w pomieszczeniu facetów. Niestety, Magda nie utrzymała długo równowagi i rymsnęła prosto w moje ręce. Pomogłem jej się pozbierać. Oboje wybuchliśmy śmiechem.
- Jesteś nawalona jak stodoła – utrzymywałem
- Wiem. I co z tego? – spojrzała zaczepnie.
- To, że niedługo przestaniesz kontrolować swoje czyny. Nie wiadomo jak zadziała mieszanka becherovki z tym twoim słowackim bimbrem.
- Powinieneś chyba mieć nadzieję, że zadziała? – Magda była mistrzynią dwuznacznych tekstów.
- Nie mam takiej nadziei. Już wszystko o Tobie wiem.
- Wiesz tyle, ile ci powiedziałam – Magda odrzekła wesołym tonem i zaczęła się kręcić po pomieszczeniu – Ciekawe, co tu tak pusto? – Faktycznie, w tej chwili zostaliśmy sami.
- Poszli słuchać gitary, albo może szukać niedźwiedzia? Byłaś tu kiedyś? – wskazałem ręką dokoła.
- Jasne. To „stare schronisko”. Pochodzi jeszcze z XIX wieku. Kiedyś zawsze tu spałam, kiedy byłam w Moku.
- A ty często jeździsz w góry?
- Od dziecka. Rodzice mnie tym zarazili. Spędzałam każde wakacje na wędrówkach. Potem mieliśmy fajną paczkę w liceum. Jeździliśmy w góry nawet na weekendy.
- W paczce pewnie ty i sami faceci? – żartowałem sobie z niej
- Nooo, tak… Raz byłyśmy we dwie z kumpelą, ale się pokłóciłyśmy.
Magdę wprost nosiło. Nagle usiadła mi na kolanach i przytuliła się do mnie.
- O co chodzi?
- Nic. Świetnie mi z tobą. Po prostu rewelacyjnie.
Spojrzała mi głęboko w oczy.
Miała słodkie usta. Smakowała trochę alkoholem, ale był to przyjemny aromat. Nie wiem, dlaczego się pocałowaliśmy. Obiecywałem sobie, że nie dam się nabrać na jej sztuczki. Ale teraz nie mogłem się już od niej oderwać. Całowała świetnie. Nasze języki toczyły wojnę. Jedną ręką obejmowałem jej plecy, druga bezwiednie zbłądziła w kierunku piersi. Zgodnie z wyznawanymi zasadami, powinna ją odtrącić. Nic takiego jednak nie zrobiła. Pozwoliła mi masować przez cienki materiał koszulki jędrne półkule, nie skrępowane żadnym stanikiem. Koniecznie chciałem poczuć palcami jej skórę. Wsunąłem dłoń przez dekolt. Magda westchnęła… W tym momencie w głowie zapaliła mi się ostrzegawcza żarówka. Zabrałem rękę, zmusiłem dziewczynę do opuszczenia moich kolan i wstałem.
- Co ci się stało? – wydęła usta, patrząc na mnie z wyrzutem.
- Dziewczyno… Mówisz jedno, potem pozwalasz na drugie… Gubię się w tym. Lepiej już idź!
- Wiem… przegięłam. Sama tego nie rozumiem.
Zrobiło mi się trochę głupio. Spojrzałem na nią nieco przyjaźniej.
- OK. To pewnie ten alkohol. Lepiej chyba, żebyś poszła spać. W tym stanie mogłabyś…
- Jasne.
Naturalnie nie poszła sama. Bała się chodzić po dworze, wszędzie doszukując się śladów niedźwiedzia. Odprowadziłem ją, najpierw do budynku (śpiewy trwały w najlepsze), potem do pokoju. Lekko się zataczając, udała się do łazienki. Obiecałem że na nią zaczekam i ułożę ją do snu. Zaczekałem. Wróciła w uroczej błękitnej piżamie w chmurki. Dziewczyna była naprawdę piękna – skusiłaby nawet nieboszczyka. Usiadła na łóżku, uśmiechając się do mnie. Pogładziłem ją po policzku.
- Pójdę już.
- Zostań ze mną…
Znowu to samo. Chciałem wstać i zakończyć tą psychodramę. Magda zaczęła rozpinać guziki swojej piżamy.
Nie dałem rady. Miała tak niesamowity biust, jakiego w życiu nie widziałem. Przyklęknąłem obok niej, targany sprzecznościami. W podbrzuszu czułem nieznośne mrowienie. Moje spodnie zaczęły pęcznieć, niebezpiecznie napinając się w kroku. Magda dostrzegła to, kładąc na nich swoją dłoń. Wstrząśnięciem ramion zrzuciła koszulę, ukazując niezwykłe, leciutko opalone i delikatne ciało, ozdobione genialnymi piersiami na których czubkach, niczym egzotyczne kwiaty, pyszniły się sterczące sutki. Magda opadła na poduszki, przeciągając się leniwie. Zanim zareagowałem, zgrabnym ruchem uniosła obie nogi i w okamgnieniu pozbyła się spodni. Leżała teraz naga, zmysłowa i zapraszająca. Prawdopodobnie byłem pierwszym mężczyzną, który ją taką oglądał. Kuszącym ruchem zbliżyła do mojej głowy pięknie wyrzeźbioną łydkę. Chłonąłem jej narkotyczny zapach, delektując się gładkością skóry. Całowałem ją, kierując usta ku wewnętrznej stronie uda. Dziewczyna głośno oddychała.
Przerwałem pieszczotę, by gorączkowo pozbyć się ubrań. Zrzuciłem górę, zabierając się za rozpinanie spodni. Magda, prężąc się rozkosznie, wpatrywała się we mnie jak urzeczona.
- Masz piękne ciało – powiedziała.
Zabawne, ale w tej chwili zaciął się rozporek w moich spodniach. Miałem ochotę go rozszarpać, unicestwić, by wydobyć na światło dzienne naprężonego do granic możliwości a. Wysiłki nie zostały uwieńczone sukcesem. Mój pokaźnych rozmiarów członek nigdy nie został zaprezentowany Magdzie.
Co było powodem? Nie mam pojęcia. Nagły impuls, przypływ wyrzutów sumienia, napad przekory, złość że poszło zbyt łatwo? Wiem tylko, że wstałem i zacząłem się z powrotem ubierać. Próbowałem się jednocześnie tłumaczyć. „Nie mogę” – zdaje się tak to brzmiało. Magda próbowała jeszcze obrócić sprawę w żart.
- Przecież widzę że możesz – pokazała moje napięte spodnie.
Nie miałem ochoty żartować.
- Nie rozumiem tego. Magda, nie wiem o co chodzi. Przedstawiłaś się jako Dziewica Orleańska, jako niezłomna dziewczyna z zasadami! Zaczynałem to rozumieć, może nawet akceptować, a teraz…
Magda usiadła na łóżku, podciągając nagie kolana pod brodę. Jej oczy się zaszkliły.
- Nic nie rozumiesz! Właśnie w tym problem, że nic nie rozumiesz!!! – powiedziała rozedrganym głosem.
- A co? Może te teksty o unikaniu seksu były zmyślone? Może to taki wabik na podkręcenie atmosfery? – atakowałem ją bez pardonu.
- Nie!!! Wszystko było prawdą!!!
- To nie wiem, co ja tu robię!?
- Nie wiesz, bo jesteś idiotą! Niedomyślnym idiotą. W takim razie wyjdź stąd od razu!
- Wciąż nie rozumiem…
- Nic ci już nie powiem. Wynocha!!! – krzyknęła histerycznie, zanosząc się od płaczu.
Wyszedłem.
Przekraczając próg jej pokoju, ku swemu zdziwieniu poczułem ulgę. Miałem wrażenie, że epizod z Magdą trwał tydzień, dwa, może dłużej. A poznałem ją przecież około czwartej po południu! Co właściwie zaszło między nami? Kim była? Co w rzeczywistości poczuła? Na te pytania nigdy nie poznałem odpowiedzi. Poszedłem do swego pokoju, marząc o uwolnieniu się od toksycznych myśli. Nie mogłem jednak zmrużyć oczu. Musiałem odreagować gęsty od przeżyć wieczór. Ubrałem się i wyszedłem na dwór. Przechodząc obok trwającej w najlepsze imprezy zauważyłem machających mi wesoło kumpli oraz… Magdę. Jednak pokonała roztrzęsienie. Z zamglonym spojrzeniem, w wydekoltowanej bluzce roztaczała swój urok i wsłuchiwała się w tęskne zawodzenie gitary.
Polegając na migotliwym światełku pożyczonej od Kazkadera lampki – czołówki ruszyłem na nocną przechadzkę wokół jeziora. Morskie Oko czerniło się posępnie, uwodząc i nieco przerażając swym majestatem. Marsz po kamieniach przy niemal całkowitym braku widoczności był sporym ryzykiem, jednak chciałem je podjąć. Nie miałbym nic przeciwko nawet ponownemu spotkaniu z niedźwiedziem. Wszystko, by się rozluźnić, by zapomnieć o całej tej głupiej sytuacji. W przebłyskach rozsądku tłumaczyłem sobie, że na mój stan ma wpływ również niemała porcja spożytego alkoholu z nieznanego źródła. Krok zachowywałem prosty, ale kto wie, jakie spustoszenie poczynił etanol w moich szarych komórkach? Mniejsza zresztą. Spójrzmy raczej, jak piękny jest świat!
Wierny satelita Ziemi oświetlał otoczenie obu stawów równym blaskiem. Odróżnić można było wszystkie wierzchołki. Nazwy części z nich znałem – czułem się już z nimi na swój sposób zżyty. Inne planowałem dopiero oswoić. Kto wie, może nawet zasiąść na nich w przyszłości? Mięguszowiecki Szczyt Wielki – górujący nad okolicą niczym dumny wódz, Mnich – jak przyboczny mag o posępnym, kościstym obliczu, swawolny i nieujeżdżony Żabi Koń, przykute łańcuchem do cywilizacji Rysy… A to przecież tylko początek, początek wielkiej przygody!
- - -
Oho… słońca dzisiaj nie będzie. Znad Courmayeur nadciągają stalowosine chmurzyska, zapowiadające emocje i nieplanowane biwaki dla moich towarzyszy. Drażniła mnie niemoc, spowodowana fatalną kontuzją sprzed dwóch dni. Chciałbym wybiec im naprzeciw, wskazać drogę… Na pewno sobie poradzą. Nasz wyjazd dobiega końca. To były piękne dni. Północna Petit Dru, grań Peuterey, Brouillard… Jak na człowieka, którego w pierwszym dniu w górach o mało nie zeżarł niedźwiedź – menel, zaszedłem zadziwiająco wysoko.
Interesuje Was, co się stało z Magdą? Opowiem, chociaż całkowicie straciłem do niej skłonność po tym co przypadkiem zobaczyłem w schroniskowym kiblu, po powrocie z wieczornej wędrówki wokół stawu. Opierając wypielęgnowane dłonie na skrzyni przeciekającego dolnopłuku, z lekko rozstawionymi nogami, przyjmowała do swego dziewiczego wnętrza sztywnego niczym dębowy kołek członka… mego serdecznego kolegi Norberta, którego lśniące żelem włosy przyciągały magnetycznie dziewczęta i kobiety wszelkiego autoramentu. Norbi pchał i wiercił, zadając niewątpliwą rozkosz mej niedoszłej kochance. Może wyobrażała sobie to inaczej, może atłasową pościel, kadzidła i świece? Niestety, rzeczywistość była przyziemna, przaśna i cuchnąca lizolem. Dziewictwo odeszło bezpowrotnie, podobnie jak plany zamążpójścia w czystości. Nie od dziś wiadomo, że alkohol (a zwłaszcza słowacki bimber) ma moc zawracania rzek i obalania ustrojów. Czymże są zatem życiowe postanowienia filigranowego dziewczęcia? Oddała się Norbiemu – niech nie żałuje, mogła trafić gorzej. Przynajmniej przystojny, czysty i zdrowy. Łakomym wzrokiem pochłaniała ją wszak większość schroniskowych grubasów, łysoli i innych brzydali.
Z tego co wiem (nie pamiętam skąd), Magda wróciła „po tym wszystkim” do swego chłopca, którego miała (a jakże) w Krakowie, by dalej grać rolę niezłomnej. Po licznych przygodach, które zdarzyły się w międzyczasie wyszła za niego za mąż i podobno mają się znakomicie.
KONIEC

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecamy:
sex filmy
sex
filmy porno
sex
darmowe filmy porno
SEX
darmowe porno
filmy erotyczne
sex znajomi
wilgotne panienki
szpareczki dupeczki
sex turystyka
sex opowiadania
cipeczka
opowiadania ero
darmowe panienki
sex zabawy
sex kaprysy